http://www.test.rowery650b.eu/images/stories/imprezy/2014/ssec/P4260462.JPG

Koniec kwietnia, rytm serca przyspiesza, człowiek zaczyna się rozglądać za możliwie idiotycznym a zarazem pozwalającym na względnie bezproblemowe pedałowanie strojem, robi zapasy trunków rozmaitych i zastanawia się, jakim specjałem polskiej kuchni zaskoczyć tym razem

Ivan

Tak ludziska, to właśnie to. Mistrzostwa Europy Jednobiegowców, czyli dla tych, co lubują się w zaśmiecaniu polszczyzny obcojęzycznymi wyrazami i skrótami - SSCE 2014.

Tym razem, jak dla mnie wręcz za miedzą, o pół rzuta beretem, w Północno Irlandzkim Castlewellan.Urlop podpisany i zatwierdzony, "out of office" ustawione na firmowej emalii, rower przetestowany i podokręcany, szmaty oraz graty upchniete do karpatkowej torby - niech ci ziemia lekką będzie Rygiel... - i gotów do podróży. Transfer n a trasie Leicester - baza promowa w Birkenhead - przebiegł bez zgrzytów i zakłóceń. Największą przeszkodą, jaką napotkaliśmy, był ciągnik z przyczepą pełną świeżego obornika. Niezapomniane wrażenia olfaktoryczne. Aż się człowiek wzrusza do łez :p

P4240292

 Prom jak to prom. Duża, blaszana balia, na pokładzie której można co najwyżej spać - o ile nie buja zbyt upierdliwie - lub opcjonalnie uszczuplać własne zasoby finansowe na rzecz rozmaitych mniej-lub-bardziej wyszukanych trunków. Jakoże było spokojnie, a ja niewyspany poprzestałem na tym pierwszym, koledzy zasie z klubu ( http://www.godivatrailriders.org/ ) postanowili potrenować nieco przed czekajacymi na nich obowiazkami towarzyskimi, jakie niewatpliwie przyjdzie im pełnić na SSEC xD

P4240306

Pobudka o 5 rano, gdyż o 6:30 prom przybija do Belfastu. Prysznic, herbata - jakoś nie bardzo miałem klimat na full english o tak faszystowskiej godzinie - i już za chwilę pakowaliśmy się do Bashfullowego sztrucla celem opuszczenia przepastnej ładowni Stena Mersey. Szybkie 32 mile do Castlewellan zeszły nam na nieco nerwowym spoglądaniu to na niebo, to na przednią szybę samochodu. Deszcz niewątpliwie wisiał w powietrzu. Ale taki zwykły, angielski, nie jakieś biblijne oberwanie chmury, potop i koncert  Biebera w jednym...

Obozowisko raczej w standardowym, angielskim stylu. Płasko, łyso i cywilizowanie. Jeśli ktokolwiek liczył na katalońskie upały, to zawiódł się srodze. Koszulka, polar, bluza, copka i wcale nie jest jakoś powalająco ciepło. Stawiam namiot i ruszam w teren w poszukiwaniu pierwszych bajkowo-pornograficznych wrażeń. Może mam mylne wrażenia, ale chyba jakoś tak mniej uczestników jest niż w 2013 roku. Rzut oka na listę startową pozwala doliczyć się niecałych 240 nazwisk. Niby niewiele mniej niż w Sant Gregori, ale widać to gołym okiem. Nie pomaga temu również fakt, iż w Katalonii wszystkie namioty były poutykane w parku miejskim, pomiędzy drzewami, a tu szczere, wielkie pole.

Tłumnie udajemy się do miasteczka na żerowanie. Bistro Coffee Dock robi pozytywne wrażenie, więc atakujemy chmarą. Udaje się upchnąć wszystkich zainteresowanych w jednym rzucie. Pokrzepieni wracamy do obozowiska, gdzie wraz ze wzrostem temperatury i przebijającym się coraz śmielej słońcem ostro zarysowują się dwie walczące o organizację Mistrzostw w 2015 roku frakcje. Naprawdę perfekcyjnie przygotowani i zorganizowani Sycylijczycy oraz entuzjastyczni, szalenie przyjacielscy, ale również jakoś-to-będący Słoweńcy. W ferworze powitań ze znajomymi z zeszłego roku jakoś zupełnie nie zauważyłem, że Silna Grupa Pod Wezwaniem wyskoczyła w teren na objazd traski Mistrzostw. Powrócili z bananem przyklejonym do twarzy i opowieściami o wymagających i szybkich odcinkach. Obiekt w Castlewellan to otwarty w połowie 2013 roku kompleks przygotowanych i utrzymywanych szlaków oraz singli od niebieskich przez czerwone aż po czarne. Zapowiadało to naprawdę pozytywne doznania z jazdy, ale także ograniczone możliwości wyprzedzania - szczególnie na sekcjach zjazdowych - dla tych, którzy postanowili zabrać z domu swoje wyścigowe galoty. Organizatorzy zapowiadali również kilka niespodziewanek jeśli chodzi o trasę Mistrzowską. Apetyt zaostrzał się z każdą godziną xD Tymbardziej, że już za chwileczkę miała się odbyć jazdeczka z przewodnikiem po okolicy. Wprawdzie podnosiły się głosy, że na mapie wygląda to jakoś tak mocno drogowo, ale zdecydowałem się mimo to pojechać.

Pierwsza, singlowa sekcja wróżyła bardzo dobrze. Zrobiłem sobie tylko mentalna notatkę, aby nie ociągać się i nie zostawać w środku lub nie-daj-panie tyle stawki. Takie to już pożytki jazdy zgrają po trail center. Jeśli jedzie przed tobą ktoś lepszy, masz używanie jakich mało, podążając za słabszym lub mniej wprawionym pilotem wyrabiasz sobie już tylko charakter xD Na nastepnego singla przyszło mi jednak sporo poczekać, gdyż zgodnie z obawami niektórych, rozpoczęła się dłuuuga i raczej nie ekscytująca sekcja szosowa. Jedyne, co osłodziło ten ewidentny babol organizacyjny, to przyjemne kraobrazy i przystanek na małą konsumpcję. Ku zdziwieniu bywalców imprez jednobiegowych nie zaserwowano napojów lekko chrzczonych prądem - czyli piwa lub cydra. Pierwsze koty za płoty... Finałowa sekcja jazdeczki to ponownie przyjemny, szybki i miejscami całkiem wymagający singiel. Aby ochrzcić nowy rower pozwoliłem sobie na "niedostosowanie prędkości do warunków jazdy", co zakończyło się spektakularnym, acz niegroźnym OTB. Powrót do obozowiska trochę po partyzancku jako że jechaliśmy mała grupką cyklistów "pod prąd" po singlu. Obyło się bez dramatów i tylko z kilkoma głośnymi "soooorrry!!!".

P4260462

Szybki prysznic, pasza - jak na JuKejskie warunki zaskakująco dobre żarełko, przyprawiony, nie mdły kurczak, smaczne burgery - i pozostajemy na dziedzińcu wewnętrznym Life Adventure Centre, aby przyglądnąć się pierwszej odsłonie zmagań Sycylia kontra Słowenia. Przyznać trzeba, że Orgowie wpadli na iście szatańską, a zarazem obrzydliwą konkurencję. Zjadanie na czas całego słoika piklowanych jajek. Dla nieobeznanych z angielszczyzną dodam, że "piklowane" oznacza ni mniej ni więcej tylko "w occie". Z onym ekhem... specjałem szybciej - o dwa i poł jajka - poradził sobie kapitan reprezentacji Sycylii Sebastiano. Nawet skubaniutki popijał rezolutnie ze słoika aby jajca szybciej spływały mu do żoładka. Przeeee-koleś :D

Jednobiegowy pociąg nie zwalniał biegu i już za chwilę przygotowywałem się do najtrajda. Dużo obiecywałem sobie po wstępnym przetestowaniu nowej lampki, a mając w pamięci nocną jazdę w Katalonii oczekiwania były naprawdę wysokie. Jaki tez był mój zawód, kiedy to nieco po połowie jazdy na jednym z "ogródków skalnych" rozciąłem solidnie mojego przedniego Twardziocha i musiałem zrezygnować z dalszej jazdy. Cięcie było na tyle szerokie, iż "mleko" nie było w stanie zasklepić dziury natychmiastowo. Przeklinając pod nosem, 3/4 z pedała, 1/4 z buta wróciłem do obozowiska. Na…hehe... osłodę pozostaje mi fakt, iż byłem świadkiem spektakularnego wystrzału tylnej opony cyklisty, który jechał przede mną na tych samych skałkach, które pokonały moje 3 cale. W drodze powrotnej wykoncypowałem sobie, że nabiję oponę twardziej i ułożę rower na boczku tak aby latex miał dużo czasu na solidne zalepienie dziurska i zostawię tak na noc. Rano jeśli będzie trzymać, dobra-moja, jak nie to rozkleję ghetto i wetknę do środka dętkę. Manewr ten mam już przećwiczony także nie obawiałem się utraty snu. Ku mojemu największemu zaskoczeniu reszta najtrajdowej ekipy wróciła nie później niż 15-20 minut po mnie. To tylko pozwoliło domniemywać, iż sama jazda była nad wyraz krótka i Orgowie nie zaserwowali żadnego punktu odświeżającego nadwątlone siły. Nicto... Jutro też jest dzień...

 P4260442

Po szybkim odświeżeniu się skierowałem swe kroki do obozowiska Słoweńców w celu zacieśnienia Bałkańsko-Polskiej przyjaźni. Ekipa Daniela okazała się być wyśmienicie wyposażona we wszelkie utensylia pozwalające bezproblemowo przełamywać bariery językowe (piwo, śliwowica, polska Gorzka Żołądkowa, słoweńska nalewka ziołowa, bośniacki sos paprykowy, własnorobna kiełbasa i ciasteczka). Ze swej strony skromnie dołożyłem chleb własnego wypieku i otwarte na wszelkie opowieści uszy :) Jak się okazało, większość ekipy słoweńskiej udziela się w rozmaitych odłamach usług rekreacyjno-sportowych. Urszula na ten przykład pracuje dla National Geografic Adventure, a jeden z chłopaków to były zawodowy alpejczyk. Nieco śmiechowo się zrobiło, gdy koło 22 Sycylijczycy powiedzieli wszystkim "dobranoc", gdyż jutro przecie wyścig i trzeba być wyspanym. Ehhhh... ci Italiańcy... Wszędzie węszą konkurencję i okazję do pościgania się :) Nocne pogwarki ciągnęły się do zdrowo po północy. O 4 nad ranem zasię niemiła, choć nie taka nieoczekiwana niespodzianka. Czyli ulewa. 3 i pół godziny polewki. Półświadoma myśl - co to się będzie działo na tych skałkach...

Poranek zimny i lekko mglisty, ale słońce szybko zdobywało teren, podnosząc temperaturę i nadzieje, że może nie będzie tak źle. Stan gruntowej dróżki komunikacyjnej zdawał się temu przeczyć, no ale zawsze pozostaje przeświadczenie, iż te traski tak pobudowano, aby szybko i sprawnie obsychały. Generalny plan był prosty. Jadę sobie jedno kółko dla zabawy, w międzyczasie obczajam miejscówki na focenie, jadę drugie kółko i focę. To wszystko bez przebrania, bo tylko przeszkadza i w ogóle. Oczywiście cały plan o jasną choinkę walnął, jak zaczął udzielać mi się klimat ogólny, niedobór pajacostwa w życiu codziennym i takietam. Ostatnim rzutem na taśmę zoraganizowałem się na transwestytę z wieeelgachnym, puszczonym niemal pod kolano kutaczem. Jak ktoś poszuka, pewnie znajdzie w sieci ten wstydliwy obrazek. I to pewnie nie raz xD Również plan fotograficzny poszedł się kochać, jako że na pierwszym kółku złapałem się na najfajniejszej, technicznej, dodanej ekstra przez orgów sekcji na sznurek negocjujących nią pedalarzy, co oczywiście pozostawiło duuuży niedosyt. Dlatego trzasnąłem garść fotek na mecie i poleciałem na druga pętelkę. Tym razem szczęście mi sprzyjało gdyż przez znakomitą większość okrążenia jechałem sam. Czyli chulajduszapiekłaniema ]:-> Przy sekcji technicznej znowu mnie tknęło - FOCIĆ!!! - ale skończyło się na tym, że odpuściłem sobie na rzecz czystego przejechania technicznego, trawersującego podjazdu. Także oficjalnie przepraszam wszystkich, którzy liczyli na jakiś akszynszoty, ale moja prywata zwyciężyła :p Drugie kółko usatysfakcjonowało moją potrzebę jazdy, z resztą zwycięzca był tuż-tuż a wypadało jeszcze upolować kilku znajomków na fotach oraz powydurniać się przed obiektywem własnocielnie.

Powrót do obozu, prysznicek, przebiórka i chwil-kilka na ochłonięcie po całym wydarzeniu. Zaraz potem paśnik i udajemy się na dziedziniec Life Adventure Centre w celu kontynuowania zmagań Sycylia-Słowenia, a także aby przeprowadzić tyle tradycyjny co jak rokrocznie kontrowersyjny konkurs w rzucie rowerem. Tym razem na szczęście nie ucierpiał żaden klasyczny typ, tylko zwykły, marketowy paździerzak. Miłym urozmaiceniem była stara-dobra gra (zaproponowana przez Słowenia Team) polegająca na przetaczaniu jajka przez nogawkę spodni kolejno przez każdego członka (uuuuu, niebezpiecznie blisko...) dwuosobowego, mieszanego płciowo zespołu swojemy team-partnerowi. ... i było mnóstwo radości xD Na następna arenę zmagań o przywilej organizacji SSEC w 2015 roku wybrano unikatowy, 2 co do wielkości na świecie żywopłotowy labirynt. Zasada była prosta. Dwie czteroosobowe ekipy wybrane spośród zespołu każdego z kandydatów miały w jak najszybszym czasie dotrzeć od wejścia do labiryntu do punktu widokowego, znajdującego się w środku. Wszystkie chwyty (oprócz przeskakiwania żywopłotu górą) dozwolone. Oba zespoły wystartowały w tym samym momencie, także stwierdzenie, kto wygrał nie nastręczało trudności. Wszyscy zainteresowani wyścigiem uczestnicy SSEC oraz całkiem spora grupa lokalsów i przyjezdnych niezaangażowanych pedalicznie rozsiadła się na moście łączącym brzegi niecki,  w której umiejscowiony jest labirynt lub na wzgórku nieopodal. Całebożeszczęście, że nie jakoś strasznie solidnie wyglądający mosteczek utrzymał wszystkich emocjonujących się, tupiących i krzyczących w niebogłosy kibiców. Nieocenioną okazała się pomoc lokalnych dzieciaków, które wykrzykiwały wskazówki nawigacyjne dla "zabłąkanych" w labiryncie ekip. A kiedy już się wydawało, że Słoweńcy jako pierwsi zdobędą szczyt i wyrównają stan rywalizacji, skręt w nieodpowiednią odnogę zaprzepaścił ich szansę. Podzieleni Sycylijczycy zebrali się ponownie do kupy i triumfalnie wbiegli na punkcik widokowy. 2:0 i sprawy zaczynały wyglądać słabo dla Słoweńców.

P4260567

Następna konkurencją był przejazd czteroosobowego zespołu po pump-traku. Dla zapewnienia czystej gry Orgowie pozbawili wystawionego do tej konkurencji BMXa łańcucha. Każdy zespół miał prawo do dwóch próbnych przejazdów. I tu znowu się okazało, że potencjalnie Sycylijczycy dysponują bardziej wyrównaną ekipą, która poradzi sobie z torem, gdzie Słoweńcy mieli tylko jednego zawodnika zorientowanego co-zacz. Ale od czego pomysłowość :) Szybka zmiana koszulek i charakterystycznych nakryć głowy i już za chwilkę dwóch Anglików i jeden Belg wystąpili jako rodowici Słoweńcy. Może nie do końca to-to zgodne z zasadami fair-play, ale za to jak najbardziej z duchem Jednobiegowego Braterstwa, Pomocy i Kręcenia Beki xD Koniec końców zespół Słoweński z pomocą Kontyngentu Europejskiego pokonał Sycylijczyków o skąpe 10 sekund. 2:1 i wszystko będzie zależało od finałowej konkurencji, na która wracamy ponownie na parking przed Life Adventure Centre.

P4260575

Ponownie 4 osoby wyselekcjonowane z każdej ekipy, do tego jeden rower i może ze 20-to metrowy kawałek parkingu. Który zespół w całości, bez podparcia pierwszy pokona dystans, wygrywa. Niestety zaraz po pierwszy podejściu Orgowie musieli zrewidować zasady, gdyż okazało się, iż ani rowery, ani zespoły nie są w stanie podołać zadaniu. Zredukowano zatem każdy zespół do 3 osób. I to był strzał w 10-tkę. Słoweńcy odpalili jak rakieta wynosząca na orbitę Gagarina, podczas gdy Sycylijczycy ciągle zastanawiali się, jak załadować się na sprzęta. 2:2!!! Emocjonująca końcówka. Wszystko MUSI się rozegrać podczas przyznania nagród, na wieczornej imprezie w pubie. Kolejny paśnik i przebierając z niecierpliwości nogami czekamy w nabitym do rozpęku Maginns Pubie na rozdanie nagród i (najważniejsze) Finale Grande decydujace o organizacji przyszłorocznych Mistrzostw Europy.

Nagrody, nagrody i jeszcze raz nagrody. Tu ktoś, tam inszy ktuś... Dość powiedzieć, ze tytuł mistrzowski i ciekawej konstrukcji metalowo-drewniane trofeum pojechało do słonecznej Italii. W całej tej radosnej powodzi rozmaitych wyróżnień Orgowie nie uchronili się naprawdę serialnej wtopy. Obrończyni tytułu najszybszej jednobiegowo kobiety na Starym Kontynecie - Noa, nie została sklasyfikowana na wywalczonym przez nią pierwszym miejscu. Nie bardzo wiadomo, co Orgowie mieli na myśli, pomijając ją podczas ceremonii, ale po interwencji rodaków młodej belgijki, nagle znalazło się bliżej nieokreślone trofeum. Scena jak z barejowego "Misia", kiedy to Ryszard Ochódzki wręcza mężowi swojej żony puchar dla bratanka. Miejmy nadzieję, że najgłośniejsza i powodująca drżenie posad pubu owacja choć po części wynagrodziła nastolatce srogą krzywdę jakiej doznała od Orgów. Lipa Panowie i Panie :( 

Po tym niesmacznym incydencie pozostało już tylko wyłonienie organizatora SSEC w 2015 roku.

 Finałowym wyzwaniem było wypicie przez kapitanów obu rywalizujących zespołów bomby piwa, a następnie jak najszybsze napompowanie rowerowej dętki, aż do jej rozerwania. W związku z pewnymi niejasnościami narodowościowymi podczas konkurencji na pump-traku (doprawdy... ) orgowie przyznali ostatecznie Słoweńcom tylko pół punktu za wygranie tego zmagania. Kolejny ekstra punkt Sysylijczycy otrzymali za wyjątkowo starannie przygotowaną przyczepę agitacyjna. Dało to 1.5 punktu przewagi, które zamieniono na 15-to sekundowy handicap dla kapitana Sycylijczyków. Piwo w gardło, uchwyt pompki w dłonie. Pomimo szybszego startu obaj kapitanowie bardzo szybko zrównali się w swoim wysiłku, Ba! Nawet po chwili Daniel zaczął uzyskiwać nieznaczną przewagę. Napięcie rośnie, dętki puchną, zawodnicy dyszą, a cały pub, dziarsko dopingując, oczekuje na głośny wystrzał. Akurat :p W pewnym momencie okazało się, że słoweńska dętka poddała się z cichym pierdnięciem. Danijel sam nie wierzył we własne dokonanie. W zamieszaniu spowodowanym tak skrytą i nieoczekiwaną wygraną Orgowie zapraszają cały Team Słowenia na scenę, wtykaja Dnijelowi w ręce Koński Puchar Przechodni oraz tablicę drogową z przypuszczalna datą SSEC 2015. Sycylijczycy nie kryją rozczarowania i rozpaczy. To jednak nie koniec  Wieczoru Cudów. Po krótkiej naradzie z resztą swojej ekipy Danijel zaprasza na scenę sycylijskiego kapitana, Sebastiano i w geście najprawdziwszego, sportowego i dżentelmeńskiego aktu oddaje prawo do organizacji SSEC 2015 Italiańcom. Zamieszanie, konfuzja, mieszane uczucia... To najdelikatniejsze określenia, jakie cisną mi się na usta/klawiaturę...

Dalsza część wieczoru w pubie przypomina klasyczna, niespecjalnie porywającą posiadówko-postojówkę w klasycznym, angielskim szynku. Dlatego szybko wymykam się z tego skręconego i nie za bardzo inspirującego miejsca i wracam do obozowiska. Po drodze pierwsze pożegnania jakoże w niedzielę rano, odpuściwszy finałową rajdę z przewodnikiem umykamy z powrotem do Anglii. Niestety niektórych czekają obowiązki zawodowe w poniedziałkowy ranek. Spędzam jeszcze godzinkę w słoweńskim namiocie gdzie za pomocą rozmaitych napitków Danijel z ekipą przywracają sobie spokój i pogodę ducha. Teoretycznie jedynym warunkiem przekazania Sycylijczykom organizacji SSEC 2015 było zadeklarowanie przez nich, iż impreza 2016 NAPEWNO odbędzie się w Słowenii. Jednak to czysta teoria, gdyż jak wiadomo na ostateczna decyzję wpływają wyniki zmagań pretendentów i opinie Orgów. Jak będzie? Truuudno przewidywać. Danijel jednakże jest pełen optymizmu, tym bardziej, że jego aspiracje sięgają wyżej. W Lipcu udaję się na Alaskę na Mistrzostwa Świata i zamiaruje wystosować kandydaturę Słowenii do organizacji SSWC 2015. Może to jednak nie być takie proste, jako że w organizację Mistrzostw Świata zaplątane jest o wiele więcej politycznych rozgrywek. A pomyślałby kto, że chodzi tylko o dobra zabawę i rowery... Ostatni uściski i poklepywania po plecach, obietnice pozostania w kontakcie i życzenia powodzenia w osiągnięciu zamierzonych celów. Trzeba choć na kilka godzin zamknąć oczy gdyż rano pobudka o 6, co by najpóźniej o 7:30 być już w drodze do Belfastu.

Droga powrotna różniła się tylko tym, że prom płynął półtorej godziny dłużej - tak przebiega jego trasa, ale za to można zobaczyć wybrzeże Wyspy Mann - oraz pełna świadomością większości podróży. Przyłożyłem się tylko na 3 godzinki do poduchy, a resztę czasu spędziłem rozprostowując kości, wdychając rześkie morskie powietrze, radośnie zajadając się rozmaitościami promowej kuchni oraz konwersując na tematy rozmaite z kolegami z Godivy. Najważniejsze, że wstępne zanegowanie Sycylii jako organizatora SSEC 2015 minęło - Słowenia była pewnym faworytem uczestników, choć jak się wydaje nie bardzo Orgów - i zaczęły się pojawiać pierwsze plany i pomysły jak ogarnąć logistycznie tak daleka podróż.

Do domu docieram jeszcze w niedziele, nawet niespecjalnie zryrany i pogodzony już z Życiem.

Zatem jakie było SSEC 2014 w Castlewellan?

Nie da się ukryć, że w moim odczuciu Katalonia w zeszłym roku pozostawiła poprzeczkę w niezwykle wysokim punkcie. I bądźmy szczerzy, komukolwiek byłoby trudno przebić lub chociażby zrównać się poziomem z tamtym wydarzeniem. Czy zatem było źle? Nic z tych rzeczy!!! Oczywiście Irlandczycy Północni popełnili kilka widocznych gołym okiem błędów. Część to czysta logistyka - podczas piątkowej rajdy z przewodnikiem, a także w sobotni dzień wyścigu mistrzowskiego na punkcie żywieniowym zabrakło herbaty. Naprawdę? W JuKejowie słynnym ze swojego fajfokloka zabrakło herbaty? Inne  - jak na przykład nieserwowanie śniadań dla uczestników SSEC, tylko obiady i kolacje - były pewnie podyktowane względami finansowymi. Jeszcze inne - jak brak napojów "z prądem" na trasie Mistrzostw, niewystawienie zespołu grającego na żywo, przeniesienie finałowej imprezy do klasycznego, pomimo że całkiem pojemnego, pubu - podyktowało niezupełne chyba zrozumienie idei imprez jednobiegowych lub nadmierna obawa o bezpieczeństwo i zdrowie uczestników SSEC.

Niewątpliwie na wielki plus liczy się samo miejsce i rowerowa oprawa Mistrzostw. Trasy perfekcyjnie przygotowane i utrzymane, a zarazem nie wytykające nachalnie, że zostały zbudowane przez człowieka, a nie Matkę Naturę...

Dlatego, jak mi się zdaje, popularność Słoweńców rosła z godziny na godzinę w tempie wprost proporcjonalnym do ilości potknięć Irlandczyków. Danijel z ekipą ponownie zadali imprezie jednobiegowej potężną dawkę beztroskiej radości, niefrasobliwości i temperamentu odległego od ściganckiej spinki. Dlatego z pewnym niepokojem spoglądam ku następnemu SSEC. Sycylijczycy to w końcu Włosi, a każdy Włoch to urodzony ścigant. Czy wyścigowa krew weźmie górę nad radochą i odrobiną szaleństwa? Postaram się to sprawdzić w Kwietniu 2015 w słonecznym Milo. Do zobaczenia na Sycylii!!!

Oficjalna strona www SSEC 2014:  http://www.mountainbikeni.com/SSEC2014/welcome-to-ssec2014/

Pełny album SSEC 2014 Ivana na Piku: https://picasaweb.google.com/sargar.macreeve/SSEC20142527042014

Post Scriptum:

Na koniec mały konkurs, z narazie nieznaną nagroda (biorę przykład z Orgów SSEC 2014 :p)

Dlaczego Słoweńcy na swoją maskotkę i strój wybrali kurę?